Były czasy, wcale nie tak dawne, gdy odpowiedź na pytanie „skąd to wiadomo?” była dość prosta. Byli naukowcy, profesorowie, książki, encyklopedie. Nie oznaczało to, że wiedza była nieomylna, ale miała jedno bardzo istotne zabezpieczenie: odpowiedzialność. Ktoś się pod czymś podpisywał. Ktoś coś recenzował. Ktoś ryzykował reputację.
Dziś wiedza jest wszędzie. I właśnie dlatego coraz trudniej ją znaleźć.
Nie chodzi o nostalgię za czasami, gdy „trzeba było chodzić do biblioteki”, ani o opowieści z gatunku „kiedyś było lepiej”. Chodzi o to, że zmienił się mechanizm powstawania autorytetu. I to w sposób, którego konsekwencje dopiero zaczynamy rozumieć.
Gdy autorytet był powolny, ale miał ciężar
W świecie przedinternetowym wiedza krążyła wolniej. To bywało frustrujące, ale miało jedną ogromną zaletę: filtr. Książka musiała przejść przez wydawcę. Artykuł naukowy przez recenzję. Encyklopedia przez redakcję i kolejne wydania. Błędy istniały, oczywiście, ale istniał też mechanizm ich naprawiania.Autorytet nie brał się z liczby odbiorców, tylko z procesu. Z lat pracy, badań, publikacji, polemik. Był daleki od ideału, ale był osadzony w strukturze.
Internet tę strukturę rozmontował. I nie zrobił tego ze złej woli.
Demokratyzacja wiedzy czy demokratyzacja mówienia?
Internet obiecywał powszechny dostęp do wiedzy. I z tej obietnicy rzeczywiście się wywiązał. Problem w tym, że dostęp do informacji to nie to samo co umiejętność ich rozumienia, porządkowania i tworzenia sensownych wniosków.Dziś każdy może zabrać głos. I to samo w sobie jest dobre. Kłopot zaczyna się w momencie, gdy wypowiedź specjalisty i wypowiedź osoby, która „dużo czytała w internecie”, wyglądają dokładnie tak samo. Ten sam post. Ta sama długość. Ta sama grafika. Ten sam zasięg.
Z zewnątrz nie widać różnicy. Kompetencje przestają mieć znaczenie, bo format wszystko wyrównuje. Zostaje tylko to, kto lepiej opowie historię, kto napisze pewniej i kto trafi w emocje odbiorcy.
W efekcie nie wygrywa wiedza, tylko narracja.
Wikipedia - między użytecznością a iluzją źródła
Wikipedia nie jest wrogiem wiedzy. To narzędzie - bardzo wygodne i w wielu sytuacjach naprawdę pomocne. Problem polega na tym, że ma słaby punkt, o którym rzadko się mówi, bo zwykle nie widać go na pierwszy rzut oka.Wikipedia pozwala tworzyć treści oparte na źródłach, które czasem trudno zweryfikować, czasem są jedynie powtórzeniem innych tekstów, a czasem… istnieją wyłącznie w internecie. Coraz częściej trafiamy na sytuacje, w których mnóstwo popularnych artykułów powołuje się na Wikipedię, a Wikipedia z kolei opiera się na źródle, które już nie istnieje, zostało usunięte albo zniknęło bez śladu. Link prowadzi donikąd, publikacji nie da się znaleźć, autora nie da się ustalić.
Mimo to informacja żyje dalej. Wikipedia cytuje artykuł. Artykuł cytuje Wikipedię. Kolejny tekst powołuje się na oba i uznaje temat za zamknięty. Po kilku takich obiegach coś zaczyna wyglądać na solidnie udokumentowane, choć w rzeczywistości krąży w zamkniętym kole, bez realnego punktu odniesienia.
To nie zawsze jest zwykłe kłamstwo. Często to coś znacznie bardziej podstępnego - informacja, która udaje fakt, mimo że nikt nie jest już w stanie sprawdzić, skąd tak naprawdę się wzięła.
Facebook i produkcja autorytetu z zasięgu
Jeśli Wikipedia rozmywa źródła trochę mimochodem, to media społecznościowe robią to szybko, skutecznie i bez żadnych skrupułów.Na facebookowych grupach scenariusz bywa zawsze podobny. Wystarczy, że ktoś rozpoznawalny napisze coś pewnym siebie tonem. Ktoś to polubi. Ktoś inny przytaknie w komentarzu. Po chwili kolejne osoby powtarzają tę samą informację, już bez zastanowienia.
I nagle coś zaczyna funkcjonować jako fakt.
Nie dlatego, że ktokolwiek to sprawdził.
Tylko dlatego, że „ludzie się zgodzili”.
Nasz mózg bardzo lubi takie skróty. Skoro inni uznali, że to prawda, to pewnie nie ma się nad czym zastanawiać. Facebook tylko dolewa do tego paliwa, pokazując nam te treści częściej, szerzej i głośniej.
W takim świecie autorytetem nie zostaje ten, kto rzeczywiście wie najwięcej. Autorytetem zostaje ten, kto mówi bez wahania. Kto formułuje zdania krótko, stanowczo i bez „ale”. Kto nie zostawia miejsca na wątpliwości.
Tyle że właśnie te wątpliwości są fundamentem nauki. Bez nich nie ma sprawdzania, poprawiania błędów ani rozwoju. Zostaje tylko pewność siebie - a ona, niestety, bardzo często bywa mylona z wiedzą.
Dlaczego bzdura ma się dziś tak dobrze
Problem nie polega na tym, że ludzie są głupi. Problem polega na tym, że są… ludźmi. Każdy z nas tak działa, niezależnie od wykształcenia, doświadczenia czy dobrych intencji.Naturalnie szukamy informacji, które pasują do tego, co już myślimy. Tak jest wygodniej, bezpieczniej i spokojniej. Gdy coś potwierdza nasze przekonania, przyjmujemy to bez większego oporu. Gdy im przeczy - uruchamia się czujność, a czasem nawet irytacja.
Z czasem poglądy przestają być tylko opiniami. Zaczynają być częścią naszej tożsamości. „Ja tak uważam” zmienia się w „ja taki jestem”. I wtedy każda próba korekty nie brzmi jak pomoc, tylko jak atak. Nawet jeśli ktoś tłumaczy rzeczowo i spokojnie, bywa odbierany jako ktoś, kto się czepia, mądrzy albo „czepia się szczegółów”.
W tym samym czasie ktoś, kto mówi głośno, krótko i bez wahania, wydaje się bardziej przekonujący. Nie dlatego, że ma rację, ale dlatego, że nie zostawia miejsca na wątpliwości. Media społecznościowe bardzo to lubią. Im więcej emocji, tym większy zasięg. Im więcej krzyku, tym większa widoczność.
Dlatego prostowanie błędów często nie działa tak, jak byśmy chcieli. Czasem wręcz pogarsza sprawę. Wiedza przegrywa z pewnością siebie, a spokojne tłumaczenie z donośnym przekazem. To nie jest wada charakteru ludzi. To efekt mechanizmów, w których wszyscy dziś funkcjonujemy.
Autorytet dziś nie znika. On się przebrał
Nie żyjemy w czasach, w których brakuje autorytetów. Żyjemy w czasach autorytetów chwilowych. Takich, które działają w konkretnej przestrzeni, w danym momencie i często tylko tam. Nie wynikają z wiedzy ani doświadczenia, ale z widoczności i obecności.Autorytetem zostaje ktoś, kogo wszyscy kojarzą. Kto jest miły. Kto często się udziela. Kto „od zawsze jest na grupie”. Kto wiele razy pomógł w prostych sprawach, więc zaczyna być traktowany jako osoba „od wszystkiego”.
I samo w sobie nie ma w tym nic złego. To naturalny mechanizm społeczny. Ufamy ludziom, których znamy, nawet jeśli znamy ich tylko z ekranu.
Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy ta sympatia zaczyna zastępować kompetencję. Gdy liczba reakcji i komentarzy zaczyna być traktowana jak dowód wiedzy. Gdy zasięg sprawia wrażenie doświadczenia, a aktywność zaczyna udawać rzetelność.
W takim układzie autorytet nie bierze się z tego, co ktoś rzeczywiście wie, tylko z tego, jak bardzo jest widoczny. A widoczność bywa myląca - szczególnie wtedy, gdy zaczynamy ją traktować jak synonim prawdy.
Co z tym zrobić?
Nie da się cofnąć internetu. I szczerze mówiąc - nie ma takiej potrzeby. Internet dał ogromny dostęp do wiedzy, kontaktu i wymiany doświadczeń. Problemem nie jest samo narzędzie, tylko to, jak z niego korzystamy. A raczej: jak łatwo przestajemy zadawać podstawowe pytania.Jednym z nich jest to najprostsze i jednocześnie najtrudniejsze: „skąd to wiadomo?”. Nie zadane z wyższością, nie jako forma ataku, nie w trybie internetowej krucjaty. Zadane zwyczajnie, z ciekawości i ostrożności.
Nie chodzi o to, by piętnować Wikipedię, facebookowe grupy czy ludzi, którzy się na nich udzielają. Większość z nich działa w dobrej wierze. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy przestajemy odróżniać wygodę od rzetelności, a szybkość od sprawdzalności.
Warto pamiętać o kilku rzeczach, które w internecie bardzo łatwo się rozmywają. Popularność nie jest dowodem - nawet jeśli dana informacja powtarza się setki razy. Pewność siebie nie jest kompetencją - choć brzmi przekonująco. A cisza specjalisty bardzo często wynika z ostrożności, z potrzeby sprawdzenia, z niechęci do uproszczeń, a nie z braku wiedzy czy argumentów.
W świecie, w którym każdy może mówić, coraz większą wartością staje się umiejętność słuchania z dystansem. Nieufnego nie w sensie podejrzliwości, ale zdrowej ostrożności. Takiego, które nie odrzuca wszystkiego, ale też nie przyjmuje wszystkiego bez pytania.
Być może właśnie to jest dziś jedynym autorytetem, który naprawdę warto odbudowywać. Umiejętność myślenia, zanim się przyjmie za pewnik.
Sztuczna inteligencja
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden element, który coraz mocniej miesza w obrazie współczesnych autorytetów: bezrefleksyjne ufanie tak zwanej „sztucznej inteligencji”.Sama nazwa jest tu zresztą częścią problemu. Sugeruje istnienie jakiejś formy inteligencji, rozumienia czy świadomości, której w rzeczywistości nie ma. Mamy do czynienia nie z myślącą istotą, lecz z modelami językowymi - narzędziami, które składają zdania na podstawie statystycznych wzorców, a nie wiedzy, doświadczenia czy zrozumienia tematu.
Efekt bywa złudny. Odpowiedzi brzmią logicznie, są płynne, pewne siebie i dobrze ubrane w język nauki. Problem w tym, że te modele potrafią z równą swobodą podać rzetelną informację, co… wymyślić badania, źródła i nazwiska, jeśli pasują one do oczekiwanego schematu wypowiedzi. Nie dlatego, że „kłamią”, ale dlatego, że nie mają pojęcia, czym jest prawda.
Mimo to coraz częściej traktuje się takie odpowiedzi jak autorytatywne. Cytuje się je. Wkleja do postów. Używa jako argumentu w dyskusjach. Czasem nawet bez sprawdzenia, czy przywołane badanie w ogóle istnieje. W ten sposób powstaje kolejna warstwa pozornej wiedzy - bardzo przekonującej, bardzo wygodnej i bardzo podatnej na błędy.
I znów: problemem nie jest samo narzędzie. Problemem jest przypisywanie mu kompetencji, których nie ma. Gdy niesprawdzony tekst generowany przez algorytm zaczyna być traktowany jak głos eksperta, wracamy do tego samego punktu wyjścia: pewność formy zastępuje rzetelność treści.
W świecie, w którym każdy może mówić - także maszyna, która tylko udaje, że rozumie - umiejętność zadania pytania „skąd to wiadomo?” staje się ważniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. I być może właśnie ona jest dziś jedynym autorytetem, który naprawdę warto traktować serio.






0 komentarzy
Brak komentarzy
Masz coś do powiedzenia? W artykule jest błąd?
Zostaw komentarz
Twój głos naprawdę ma znaczenie.